35. Ogólnopolski Charytatywny Bieg Uliczny „Ćwierćmaraton Policki”

20131026001
Autor zdjęcia nieznany.

Po raz drugi siadam do pisania o biegu polickim gdyż za pierwszym razem po napisaniu całości skasowałem niechcący i tak się wk… zdenerwowałem, że przestałem pisać.
Więc do rzeczy:
W dniu 26.10.2013r. o godz. 11.00 miał odbyć się
35 OGÓLNOPOLSKI CHARYTATYWNY BIEG ULICZNY „ĆWIERĆMARATON POLICKI”
W związku z powyższym w wyznaczonym dniu o godz. 9.00 wyjechałem autobusem linii 109 do Polic. Na miejsce przyjechałem ok 9.45 tj. sporo przed czasem. I bardzo dobrze ponieważ godzinę szukałem startu a trzech różnych ludzi wskazywało mi inne miejsce (zresztą za każdym razem źle). Kurcze łatwiej w Nadii pokoju znaleźć gumkę myszkę niż start biegu w Policach.
Po dokonaniu formalności związanych z uczestnictwem stanąłem dzielnie na linii startu i grzecznie czekałem do 11.10 kiedy to usłyszałem strzał. Miałem zamiar zacząć grzecznie 5:15 na kilometr, ale gdzie tam, tłum porwał mnie i pooooniósł jak stado mustangów. Pierwszy kilometr zrobiłem więc poniżej 4:30 choć wiedziałem że zemści się to później, ale wolałem potem osłabnąć niż zostać stratowany na śmierć.
Dopiero na drugim kilometrze zwolniłem i zacząłem biec w swoim tempie niestety okazało się że w współzawodnicy to nadludzie i po 3 kilometrze mało kto był za mną. Niezrażony jednak postanowiłem nie dać się podpuścić i wlokłem się powoli. Po 5-6 kilometrach stwierdziłem, że to jednak ludzie gdyż zacząłem nawet sporo z nich wyprzedzać. Pod koniec 8 kilometra wyprzedziłem nawet młodzieńca w stroju klubu Husaria i tym się ucieszyłem gdyż wiadomo, ze rugbiści to twardziele 😉 . Koniec końcom dobiegłem 125 na przeszło 200 startujących. Co ciekawsze tylko 182 osoby zostały sklasyfikowane.
Ostateczne wyniki:
miejsce 125, nr 323, ŁADZIAK Marek 1970 Szczecin czas 0:53,25
kat. mężczyzn miejsce 108, kat. M40 miejsce 17.
Nie zrobiłem co prawda czasu poniżej 50 min ale to jak zwykle nie moja wina Emotikon :P.

38. Bieg Transgraniczny Gryfino – Gartz

20131003001
Zdjęcie: Jarek Dulny

3.10.2013 wszyscy czynni zawodnicy Iron Insane, za wyjątkiem Danusi, wzięli udział w 38 Biegu Transgranicznym, prowadzącym z Gryfina do Gartz. Dla nas był to drugi, po majowym, start w Biegu Transgranicznym, więc każdy miał jakieś plany z nim związane. Zarazem był to ostatni poważny start w tym sezonie, i pierwszy w nowiutkich klubowych koszulkach. Te koszulki, zaprojektowane przez zaprzyjaźnionego zdolniachę, spędzały nam sen z powiek, bo nie mieliśmy pojęcia, jak naprawdę będą wyglądały i czy w ogóle dotrą do nas na czas. No i okazało się, że obawy były słuszne, bo odbierane były w ostatniej chwili na dworcu od konduktora w wieczór poprzedzający zawody. Okazało się, że pomimo podanych dokładnych wymiarów wszystkie są o parę numerów za duże (co zostało uwiecznione na zdjęciach) i w dodatku mają pomieszane napisy. Mimo tego postanowiliśmy założyć je na ten ostatni bieg, aby podkreślić przynależność klubową. Gryfino przywitało nas przejmującym zimnem. Start był przy samej Odrze, więc dodatkowo musieliśmy się zmagać z przejmującym wiatrem. Niektóre nasze zawodniczki postanowiły wykorzystać niezwykłe rozmiary koszulek i ubrały się na cebulkę: koszulka z pakietu startowego, na to bluza od dresu, a na to dopiero koszulka klubowa. Tuż przed biegiem, po rozgrzewce bluzy dresowe zostały zdjęte i koszulki prezentowały się w całej okazałości. Bieg rozpoczął się znienacka, bo o minutę za wcześnie. Tu chcę wspomnieć, że sporym mankamentem jest to, że start liczony jest od momentu wystrzału startera, a nie od momentu przekroczenia linii startu. Przy startujących blisko 400 osobach wszyscy, którzy są z tyłu mają już w momencie rozpoczęcia biegu gorszy czas niż w rzeczywistości, a liczą się tu często sekundy, a nawet setne ich części. Trasa nie była trudna. Było parę niewielkich wzniesień (my akurat lubimy górki) i biegło się naprawdę dobrze, choć część z nas „czuła w nogach” trudy maratonu i półmaratonu Puszczy Goleniowskej, w którym wzięliśmy udział zaledwie 5 dni wcześniej. Wszyscy poprawiliśmy swoje wyniki w stosunku do biegu majowego, a Gęsty zdobył nawet srebrny medal! Jarek żartował, że Gęsty pewno zdobyłby złoty medal (czyli znalazłby się w pierwszej 50-ce), gdyby nogi nie plątały mu się w fałdach ogromnej, przypominającej sukienkę koszulki. Zaskoczeniem okazała się końcówka naprawdę łagodnej trasy, a mianowicie atakująca nas znienacka za ostatnim zakrętem stroma i kamienista górka, którą trzeba było pokonać (a nie było łatwo), aby wejść na ostatnią prostą prowadzącą do mety. Dla naszej drużyny start okazał się udany, bo oprócz miejsca w pierwszej setce Gęstego wywalczyliśmy II miejsce w kat. K16 (debiutująca Sandra) i III miejsce w K60 (Ewa). Ilustracją dla tej relacji niech będą piękne zdjęcia zamieszczone dzięki uprzejmości Foto Dulny (w galerii). Teraz nadszedł już czas na zasłużony odpoczynek po pracowitym pierwszym sezonie naszej małej, ale pełnej zapału i uporu drużyny, Po nim bierzemy się ostro do roboty, aby kolejny sezon okazał się jeszcze lepszy…

Maraton Puszczy Goleniowskiej Kliniska Wielkie

20130928001
zdjęcie: Jarek Dulny

I tak I Maraton Puszczy Goleniowskiej mamy już za sobą. Powoli opadają pierwsze emocje i można spróbować pokusić się o kilka słów podsumowania. Dla naszej drużyny był to niesłychanie ważny start, ponieważ pierwszy raz członek Iron Insane miał się zmierzyć z magicznym dystansem 42 km, a kolejne dwie osoby miały za zadanie zaliczyć swój pierwszy półmaraton. Nie wszyscy mogli wziąć udział w tym biegu, ponieważ limit uczestników był niewielki – tylko 150 osób – i kiedy dowiedzieliśmy się o biegu, był już właściwie wyczerpany. Udało się nam tam dostać tylko dlatego, że Jarek po Półmaratonie Gryfa wygrał voucher na ten właśnie bieg. Początkowo wcale nie zamierzał brać w nim udziału i zamierzał go komuś odstąpić, jednak „złośliwe” uśmieszki i komentarze reszty ekipy sprawiły, że zmienił zdanie. Kiedy tylko zdecydował się na start, Basia skontaktowała się z organizatorami i wyżebrała miejsce dla siebie, a równocześnie to samo zrobili Krzysiek i Renata. Dla mnie i Sandry miejsca już nie było, ale wpisano nas na listę rezerwową. Później, ale niestety zbyt późno zapisał się Marcin. Początkowo o biciu jakichkolwiek rekordów życiowych nie było mowy, ale kiedy zaczęto poddawać w wątpliwość Jarka możliwości, natychmiast obudził się w nim Sorokowy duch buntu i przekory, że o zawziętości już nie wspomnę. Dzień przed biegiem okazało się, że nie mamy jak dojechać do Klinisk, bo przed 8 rano nie ma żadnego pociągu, a musieliśmy się stawić w biurze zawodów po odbiór pakietów startowych do 8.30. Ratunkiem okazał się Krzysiek ze swoim samochodem, który postanowił się poświęcić i obrócić 2 razy. Niestety okazało się, że takie rozwiązanie nie przypadło do gustu samochodowi, który drugi kurs robił z prędkością 50 km/h, a na odcinkach z ograniczeniem prędkości rozpędzał się złośliwie prawie do 60 km/h. Modląc się i podlizując obrzydliwie kapryśnemu pojazdowi doczłapaliśmy się w końcu do Klinisk. Dzięki złośliwości pojazdu nie mieliśmy zupełnie czasu na denerwowanie się biegiem, czy też przygotowanie jakiejś taktyki. Wiadomo było tylko, że jak na każdej nowej trasie, będziemy startować bezpiecznie z końca stawki. Marcin, który jak wspomniałam nie dostał się na listę startową, postanowił towarzyszyć nam, a właściwie Jarkowi na rowerze. Serdecznie przywitani przez organizatorów, których poznaliśmy kilka tygodni wcześniej na zorganizowanym przez nich treningu, wysłuchaliśmy odśpiewanego pięknie przez dzieci hymnu biegu i na dany znak ruszyliśmy do biegu. No i właściwie od tej chwili każdy z uczestników biegu powinien zdać relację ze swoich przeżyć osobno. Ja mogę powiedzieć tylko od siebie, że stając na starcie nie byłam pewna na jakim dystansie pobiegnę. Uznałam, że decyzję podejmę na trasie, kiedy już poznam własne możliwości, bo wprawdzie na treningach zbliżyłam się do dystansu półmaratonu, ale jednak go nie pokonałam. Okazało się, że moje obawy były bezpodstawne, bo organizacja biegu był wspaniała, a trasa przygotowana wyśmienicie i wyposażona we wszystko o czym biegacz może tylko zamarzyć. Na każdym kroku było widać troskę i dbałość o każdy szczegół ze strony Anety i Darka, którzy sami będąc maratończykami doskonale wiedzą, czego zazwyczaj zawodnikom na trasie i poza nią brakuje. Tak więc na tak przygotowanej trasie i w bajkowej wręcz scenerii grzechem byłoby nie pobiec półmaratonu! No bo jeśli nie tu i teraz, to niby kiedy i gdzie? W swoim więc imieniu mogę tylko powiedzieć, że biegło mi się tak dobrze, jak nigdy dotąd. Wpływ na to miało także moje nastawienie: wiedziałam, że biegnę tylko po to aby ukończyć bieg, nic ponadto nie muszę. Nie muszę walczyć z rywalami na trasie, nie muszę walczyć z czasem. Nic, pełny luz, tylko dobiec. Naturalnie ten luz też miał swoje konsekwencje, bo na idealnie oznakowanej trasie udało mi się skręcić o dobre 500 m za wcześnie. Na szczęście biegnący za mną zawodnik zachował się sportowo i krzyknął, że zakręt jest dalej, więc zawróciłam na trasę. Jak widać pełnia szczęścia ogłupia mnie ze szczętem… A po biegu były gratulacje i serdeczne uściski ze strony organizatorów, pyszna grochówa, gorąca herbata, kiełbaski, które można było sobie upiec nad ogniskiem, a do tego zupa borowikowa przygotowywana na miejscu podczas pokazu z uzbieranych w czasie towarzyszącego biegowi grzybobrania. Wszystko to było okraszone występami bardzo przejętych dzieci. Reasumując: wyjątkowa impreza w wyjątkowym miejscu, przygotowana przez wyjątkowych ludzi dla bez wątpienia nie mniej wyjątkowych zawodników i zawodniczek. Cudnie było, do zobaczenia za rok! (mam nadzieję, że znów jak tym razem spotkam na trasie stado saren…)
Ewa

34. Szczeciński Półmaraton Gryfa

20130825051
Pora na spóźnioną mocno relację z 34 Szczecińskiego Półmaratonu Gryfa, w którym 25 sierpnia wzięli udział członkowie Iron Insane: Basia, Jaruś, Krzysiek, Marek (Tatanka), Marcin (Gęsty) oraz Renata. Pozostali z różnych względów nie kwapili się do startu… Może następnym razem? Tym razem relacja będzie miała nieco inny charakter, bowiem będzie sporządzona z punktu widzenia kibica (uczestnicy coś ociągają się z podzieleniem się swoimi wrażeniami).
Właściwa impreza poprzedzona była biegami dzieci na dystansie 400m. I tu również nie zabrakło naszych przedstawicieli w osobach Nadii i Antka. Nasze siedmiolatki wystartowały w kategorii dzieci starszych (7-9 lat) i zupełnie dobrze się spisały. Za swój wysiłek zostały nagrodzone medalami, dyplomami i maskotkami. Mamy nadzieję, że uda nam się zaszczepić w nich miłość do sportu uprawianego czynnie, nie tylko za pośrednictwem telewizora. Po biegach dzieci punktualnie o 12 wystartowali zawodnicy do biegu głównego.
Nasza ekipa w całości debiutowała na takim dystansie, więc nastroje były różne, z pewnością dalekie od różowych. Niektórzy cierpieli na bezsenność, inni wykazywali szczególne zamiłowanie do przebywania w WC, a jeszcze inni życzyli sobie na mecie tabliczki z napisem RIP. Ogólnie wszyscy marzyli, żeby ukończyć bieg. Marek całą drogę w środkach komunikacji miejskiej zaklinał chmury, aby raczyły się pojawić choć na czas biegu. Jaruś odwrotnie, życzył sobie słoneczka, bo wtedy jego szanse znacząco rosną. O co modlili się Renata i Krzysiek nie wiemy, bo jechali samochodem.
Na starcie stanęło blisko 1300 uczestników… Nie macie pojęcia jakie wrażenie robi taka ilość rywali…
Tak więc straciliśmy ich z oczu i zastanawialiśmy się gdzie ustawić się z wodą dla Marka i aparatem fotograficznym Krzyśka, tobołków całej ekipy nie licząc. Aparat wręczyłam Michałowi, bo w swój refleks (całkiem słusznie zresztą) nie wierzyłam. Wodą zajęła się Danusia, jak przystało na dobrą żonę. Nadia nudziła się śmiertelnie, a ja usiłowałam nie pogubić tobołków. Ustawiliśmy się w końcu przed wejściem na stadion i tu niespodzianka… Ledwo się rozlokowaliśmy i Danusia z Michałem zdążyli spożyć szaszłyki, jak przed stadionem pojawili się Kenijczycy! Patrzyliśmy na nich z podziwem i gorąco oklaskiwaliśmy. W końcu wszyscy biegamy, więc potrafimy docenić wysiłek. Niedługo po nich pierwszą pętlę zaliczyli inni zawodnicy. Zanim jeszcze pojawili się nasi, Michał został telefonicznie zawezwany przez Sandrę. Tu należy wyjaśnić, że Sandra w ostatniej chwili postanowiła wziąć udział w biegu, jednak zabrakło już numerów startowych. Wobec takiego stanu rzeczy postanowiła pobiec nieoficjalnie, żeby sprawdzić swoje możliwości. No i właśnie okazało się, że możliwości zdechły, bo słońce nie chciało zajść, a Sandra biegała głównie wieczorem i pogoda ją zmogła. Na szczęście pozostałych nie zmogła i w komplecie pojawili się na stadionie kończąc pierwszą pętlę biegu. I tu ciekawostka, że kiedy oni wbiegali na stadion, to Kenijczycy właśnie finiszowali!
Kiedy Michał doprowadził do nas Sandrę postanowiliśmy przenieść się już na stadion i tu oczekiwać finiszu naszych zawodników. Dalej nie wiem co inni, bo zajęliśmy strategiczne pozycje w różnych miejscach. Ja z masą tobołków zostałam przy zewnętrznej bandzie, skąd gorąco oklaskiwałam kolejnych wpadających na stadion zawodników. Niektórzy pojawiali się na mecie świeżutcy, jakby byli na spacerku, inni, z wyraźnymi oznakami zmęczenia. Byli też tacy, którzy na mecie padali z wyczerpania i przyznam, że na ten widok struchlałam, bo przecież nasi debiutowali, niektórzy wcześniej nie pokonali takiego dystansu, a pozostali z raz, najwyżej dwa… Skóra cierpnie na myśl, w jakim stanie dotrą, jeśli dotrą… No i dotarli! W komplecie i w zupełnie przyzwoitym stanie! Jaruś i Gęsty oczywiście natychmiast polecieli na papierosa i nawet nie czekali, aż Basia pojawi się na mecie… Potem naturalnie wszyscy się nawzajem szukali, normalka. I tu czas wspomnieć, że organizatorzy nie ze wszystkim się spisali, bo gdy nasi wreszcie zdecydowali się pobrać należny im posiłek regeneracyjny okazało się, że zabrakło! Nie było ani chleba ani zupy! Fatalnie, bo przecież za nimi były jeszcze setki zawodników, którzy po wyczerpującym biegu nie mieli możliwości zregenerować choć w części swoich sił. Na minus należy też zaliczyć kiepską obsługę medyczną zawodów. Prowadzący bardzo długo musiał wzywać lekarza zawodów. W końcu tracącym przytomność zawodnikiem zajął się inny zawodnik – lekarz. Wiele czasu upłynęło zanim podjechała karetka i zajęła się chorym.
Po ceremonii dekoracji odbyło się losowanie nagród i Jaruś wygrał voucher na Maraton Puszczy Goleniowskiej. Maratony jeszcze przed nami, ale ponieważ imprezą towarzyszącą jest Półmaraton, więc z pewnością na starcie nie zabraknie zawodników Iron Insane.
I tyle ode mnie
Ewa
PS. Jeśli bohaterowie tej relacji uznają za stosowne dodać coś od siebie, to zapraszam :-)))))
Jeszcze raz GRATULACJE!!!

Fotorelacja z biegu w galerii.

Uphill Race Śnieżka 2013

20130810101

W sobotę rano o 9.00 mieliśmy wyjechać ze Szczecina do Karpacza. Oczywiście zaczęliśmy podróż od małego kilkudziesięcio minutowego poślizgu. Sama trasa upłynęła dość spokojnie. Trwała około 7 godzin ale niestety mój kręgosłup lędźwiowy nie udźwignął tego ciężaru co skończyło się wieczorną porcją znieczulaczy (nie mylić z alkoholem). Pierwszego poważnego ataku depresji i zniechęcenia dostałem już w samochodzie, jak przez szybkę dojrzałem mojego przeciwnika (Śnieżkę). Na żadnym zdjęciu nie wyglądała na tak wielką. Po zakwaterowaniu w ośrodku wypoczynkowym „Irena”, bardzo fajnym tak przy okazji, polecam wszystkim, ruszyliśmy z Baśką i Krzysiem odebrać naszą wyprawkę na zawody. (Koszulka świetna, ale oczywiście za mała). Na trasie tej zobaczyłem jak wygląda średnie nachylenie terenu. Od ośrodka do stadionu był kilometr i 110m różnicy wysokości. Nie miałem siły wdrapać się z powrotem, wiec po drodze w ramach odpoczynku poczekaliśmy z Krzysiem pod kościołem aż Baśka odmówi swój paciorek i ruszyliśmy na poszukiwanie gofrów. Po gofrach dobiliśmy się ogromną ilością szaszłyka nieznanego pochodzenie (jakoś mało kotów tam mają). Od tego momentu ja i Basia zaczęliśmy narzekać na spore dolegliwości żołądkowo jelitowe 🙂 , które trwały do wtorku. Na następny dzień wstaliśmy o 6 by spokojnie zdążyć na stadion. Jakoś źle wyliczyłem bo zamiast jechać 30-40 minut zajęło nam to 2-3. Na samym stadionie z Krzysiem zostaliśmy sami bo nasza mistrzyni zaczęła swoją walkę o toi-toi’a. O 9.25 ruszyłem z Krzysiem na bieżnie w celu rozgrzania zardzewiałych kości. O 9.55 zrobiono nam pilotowany start. Niestety zanim dotrwałem do startu ostrego skończyły mi się siły. Początek trasy postanowiłem zrobić bardzo spokojnie, tempem typowo rekreacyjnym. Nie znałem trasy, stanu dróg ani realnego kąta nachylenia. Zdjęcia na bazie których oceniałem te dane i ustawiałem do niech trening wyglądały bardzo łagodnie w porównaniu do rzeczywistości. Po 30 minutach takiego relaksacyjnego tempa okazało się, że ono wcale nie jest relaksujące i na dodatek odezwały się po samochodowe bóle pleców, które zmusiły mnie do pierwszego krótkiego spaceru. Po ponownym wejściu na rower zdecydowanie obniżyłem intensywność wysiłku bo w obecnym tempie relaksacyjnym nie dojechałbym nigdzie. Niestety 2 dni przed wyjazdem miałem mały upadek na rowerku i jak byłem obolały to nie chciało mi się dokonać przeglądu technicznego. Numerek na manetce i przypisana do niego tylna zębatka nijak się miała do stanu faktycznego. Co zaowocowało spadnięciem łańcucha od strony koła i wkręceniem go między kasetę a szprychy. Opatrzność nade mną czuwała chyba bo udało mi się go nie zerwać. Po chwilowym mocowaniu i szarpaniu udało mi się dziada jakoś założyć. Niestety zatrzymało mnie na ostrym podjeździe i ponowne wgramolenie się na rower było nie lada wyczynem. Po kilku próbach udało się i ruszyłem moim tempem wyścigowym (od 4 do 5km/h) w stronę mety do której było jeszcze około 8km, a ja nie miałem już w ogóle siły jechać. Przełomem dla mnie było wdrapanie się do punktu żywieniowego, tam moja depresja przerodziła się w histerię. Dopiero w tym miejscu uświadomiłem sobie, że tak naprawdę to ja jeszcze nic nie przejechałem. I że dopiero tu zaczyna się prawdziwa trasa. Turyści byli strasznie upierdliwi, szli po najlepiej wyglądającej części bruku i zostawili mi takie coś co nawet już brukiem nazwać się nie da. Koło przednie klinowało się w przerwach między kamieniami co znacząco zwiększało opory. Prędkość okresowo potrafiła spaść nawet do 2km/h. Turyści szli szybciej niż ja jechałem 🙁 . Nastroje u konkurencji były takie same jak u mnie. Każdy miał już tego dosyć. No i wreszcie rozpoczął się upragniony odpoczynek w postaci jedno kilometrowego odcinka z górki tuż przed finiszem. Miłą odmianą była jazda 35km/h, osuszyłem trochę potu z twarzy na tym fragmencie. Niestety moje szczęście nie trwało długo, tuż przed ponownym podjazdem zgubiłem gps’a co zmusiło mnie do postoju i cofnięcia się na poszukiwania. Znalazłem go, zamocowałem i z wytraconą prędkością ruszyłem na ostatni najgorszy z możliwych etap morderczej walki o niespadnięcie z roweru. Ta wspinaczka długo będzie mi się jeszcze śniła. A ostatnie 2 zakręty to była prawdziwa katastrofa. Nie wiem czy ktoś opracował technologię by zmierzyć ten kąt nachylenia ale z mojej perspektywy wyglądało jak pionowa ściana. Na tych ostatnich 10 metrach zejść chciałem 4 razy. I zrobił bym to gdyby ci kibice i inni zawodnicy, no i oczywiście fotoreporterzy nie dopingowali tak zawzięcie. Dzięki nim tuż przed metą udało mi się przyspieszyć do 7km/h 🙂 . Na szczycie nastąpiła najwspanialsza chwila z całych zawodów. Ładna pani podeszła i założyła mi medal 🙂 Wtedy właśnie zaczęło do mnie docierać, że mi się udało. Wjechałem na najwyższy możliwy szczyt Sudetów 🙂 . Na szczycie szybko odnalazłam Krzysia który dotarł tam około 5 minut przede mną. Stanęliśmy na uboczu i ładowaliśmy się sporą ilością węglowodanów które zgubiliśmy po drodze. Niestety bardzo szybko zrobiło się strasznie zimno. gdzieś obok były nasze ciepłe ubrania, ale my gamonie nie potrafiliśmy ich odnaleźć. Chwała Baśce, że mocno od nas nie odstawała i po kolejnych 15 minutach wjechała na szczyt, by móc odebrać nasze ciuszki i zadbać byśmy się nie pochorowali. O godzinie 13 zaczęliśmy pilotowany zjazd ze Śnieżki. Był to najgorszy zjazd jaki kiedykolwiek przeżyłem. Ból rąk był niewyobrażalny. Cały czas trzeba było jechać na zaciśniętych hamulcach. Po prawej stronie była wielka przepaść(przypomnę, że dalej mam lęk wysokości). Turyści nie ułatwiali nam zjazdu i wybiegali pod koła. Cały zjazd trwał około godziny gdzie cały ciężar spoczywał na rękach. Dzięki uprzejmości Basi i Renaty na stadionie zjedliśmy obiecaną mi wcześniej pizzę. Ona oczywiście tuż przed musiała zaliczyć upragnionego toi-toi’a bo stwierdziła że na szczycie nie będzie płacić 3zl za tą przyjemność.
O 15 Baśka odebrała swoją nagrodę w postaci bonu na 50pln za 4 miejsce w swojej kategorii wiekowej. Z losowanymi nagrodami rzeczowymi szczęścia nie mieliśmy i nic nie wygraliśmy. Po powrocie do domu spiliśmy się tamtejszym piwem i poszliśmy spać.

Fotorelacja z wjazdu w galerii.

VIII Maraton MTB dookoła jeziora Miedwie

20130810001
Zdjęcie: Weronika Sęk

Nadszedł czas na relację z tego co się wydarzyło na moi pierwszym wyścigu rowerowym.
Stresik pojawił się w piątek po południu co zaowocowało grzebaniem przy rowerze. Tak kręciłem śrubkami, że przerzutki odmówiły posłuszeństwa. Koło 22 zrezygnowany stwierdziłem, że nigdzie nie jadę. I wtedy usłyszałem głos Jarka. Kto go zna wie o czym mówię 😉 . Dostałem olśnienia więc szybko Dr. Google i po 30 minutach przerzutki działały jak nigdy.
Sobota 10 sierpień pobudka koło 6. Stres jest, więc nie wyrobiłem się na pierwszy planowany pociąg. Pojechałem koło 8. Wysiadka w Miedwiecku i z resztą cyklistów z pociągu dojazd na zapisy do amfiteatru. No i się zaczęło: tłum rowerzystów, 30 minut stania w kolejce i nerwy, ale zdążyłem do 9 się zapisać. Pogoda piękna słoneczko i delikatny wiaterek. Niestety ilość chętnych spowodowała przesunięcie startu z godziny 9:30 na 10:50. Dwie godziny siedziałem, leżałem, chodziłem i myślałem nad radami Jarka i Baśki co do wyścigu i taktyki. Rzeczy przechowałem w punkcie Mariana Turowskiego za co wielkie DZIĘKI.
Godzina 11 i wyruszam na trasę jako ostatni w M3 pełen obaw ale i naładowany pozytywną atmosferą i adrenaliną. Pierwsze kilometry to zapoznanie się z węższymi oponami pożyczonymi od Jarka nawiasem mówiąc sprawdziły się. Chodź byłem pełen obaw bo już na początku widziałem wielu stojących na poboczu i wymieniających przebite dętki. No ale co tam, złapałem swoje tempo i przestałem o tym myśleć. Asfalt i powolne przesuwanie się do przodu zawodnik po zawodniku. Taktyka z Transgranicznego 🙂 . Niestety cały plan popsuła ilość wypitych płynów przed startem co zemściło się na 16 kilometrze – przymusowy postój, a potem nadrabianie tego co straciłem :-(.
Po asfalcie pojawił się mój „ulubiony” bruk a potem „cudowna” płyta JUMBO. Pierwszą kałużę zaliczyłem samym środkiem nie wiem co tam było ale smród tego czegoś przypominał szambo. Piaskowa górka pokonana na nóżkach z rowerem u boku i to jedyny raz kiedy zszedłem z roweru w trakcie wyścigu. Jechało się fajnie. Starałem się trzymać równe tempo. Zmęczenia jako takiego nie było, choć bruk i jumbo zrobiły swoje z plecami. Zbawieniem był już asfalt i punkty z wodą na trasie. Bufet świetny choć widziałem go tylko przejazdem. Ta sterta bananów wyglądała apetycznie. Przed wjazdem do lasu starałem się trzymać zawodnika przede mną – trochę mnie podciągnął. Niestety przed ostatnią kałużą zahamował aby przejechać bokiem. Ja również przyhamowałem i według rad Jarka przejechałem środkiem tego oczka wodnego niestety gdzieś w tym całym małym zamieszaniu prawa łydka odmówiła posłuszeństwa. Ale szczęśliwy i pełen zapału tuż przed metą postanowiłem jeszcze powalczyć o lepszy czas. Medal na mecie, brawa, znajome twarze i myśl „dałem radę wygrałem sam ze sobą” BEZCENNE!!!
No i tyle by było z samego wyścigu. Potem była przymusowa kąpiel w Miedwiu i zbite 4 litery tak to jest jak się nie patrzy pod nogi. Obiadek smaczny i postawił człowieka na nogi.
Niestety, ale wszystko się opóźniło o dobre 3 godziny. Wielu uczestników odpuściło sobie czekanie na losowanie nagród wśród zawodników. Wieczorem pojawiły się chmury i spadł deszcz. Nagrody były przednie, sponsorzy stanęli na wysokości zadania.
Zaczęła przerażać mnie myśl powrotu do domu na rowerze w deszczu i po ciemku. Szczęśliwie kuzynka z mężem odszukali mnie i po kolacji Czeron odwiózł mnie do domu. DZIĘKI WAM SERDECZNE.
Mam nadzieję, że w przyszłym roku IRON INSANE weźmie udział w IX MTB DOOKOŁA MIEDWIA w pełnym składzie.
P.S. Ekipa Baśka, Jarek, Krzysiek wjechali na Śnieżkę GRATULACJE !!!

Miejsce 562; w kategori M3 – 190; czas: 2:13:00

10 GP Szczecina

20130630005
30 czerwca 2013 ekipa Iron Insane, bez Gęstego i Didi (jedno się urlopowało, drugie pilnowało bomby), wzmocniona przez Sandrę wzięła udział w finałowym biegu Grand Prix Runners Club Szczecin. Tym razem zabraliśmy ze sobą fotoreporterów w osobach Nadii i Michała i zapewne kiedyś dotrą do nas jakieś zdjęcia. W oficjalnej fotorelacji zamieszczonej na fb najliczniej prezentowany jest Jaruś (widać zdaniem fotoreportera najbardziej fotogeniczny)… Poczekamy więc, aż nasi fotoreporterzy się ogarną i dostarczą nam zgromadzony przez siebie materiał 🙂
Ogólnie jesteśmy zadowoleni z występu. Zważywszy że 5 km to nie nasz dystans, mamy powody do zadowolenia, bo wszyscy poprawiliśmy nasze wyniki. Jaruś oczywiście kręci nosem na swój rezultat, ale on ma tak zawsze, hihihi

Klub sportowy zrzeszający sympatyków biegania, pływania oraz kolarstwa